Często słyszymy o akcjach ratowania maltretowanych przez swoich właścicieli zwierząt. Przeróżne organizacje prozwierzęce angażują się w pomoc, a zwierzęta niejednokrotnie trafiają do nowych właścicieli, którzy jednak wcale nie okazują się lepsi od poprzednich i wydają zwierzęta na śmierć. Dlaczego tak się dzieje?
Przypomnijmy historię sprzed 3 lat. Rolnik ze Szczytna głodził swoje 22 krowy. Według informacji wp.pl przetrzymywał je w bardzo złych, niehumanitarnych warunkach, uwiązane między stratowanymi cielętami. Dzięki interwencji powiatowych inspektorów weterynarii krowy zostały przekazane do "Pogotowia dla zwierząt" w Trzciance. Po jakimś czasie postanowiono sprawdzić, co stało się z ów krowami. Niestety, jak się okazało, dwa dni po "uratowaniu" krowy wywieziono do rzeźni. Pracownicy "Pogotowia dla zwierząt" w Trzciance tłumaczą, że po wyroku sądu musieli przekazać krowy nowemu właścicielowi, a ten, zgodnie z obowiązującym prawem, może decydować o ich dalszym losie.
Takie sytuacje zdarzają się coraz częściej. Nowy właściciel otrzymuje maltretowane zwierzęta za darmo, ale nie chce tracić pieniędzy na ich utrzymanie, więc podkarmia je i wysyła na rzeź żeby jeszcze na nich zarobić.
Inspektorzy weterynarii potwierdzają, że takie historie powtarzają się niestety regularnie. To druga strona głośnych akcji ratowania zwierząt, które, jak się później okazuje "wpadają z deszczu pod rynnę". Powstaje pytanie o sensowność podejmowanych przez organizacje działań "ratujących" zwierzęta. Działania te wymagają bowiem zaangażowania wielu osób i dopełnienia wielu formalności i, mimo teoretycznie udanej akcji, nie kończą się dla "uratowanych" świń czy krów happy endem. Organizacje prozwierzęce są zatem bezradne, bo ciężko znaleźć gospodarza, który podejmie się opieki nad zwierzętami i będzie chciał je utrzymywać, nie licząc z tego tytyłu dodatkowych korzyści dla siebie.