- Nie robi się tego w rzeźni, bo przy chorobie zakaźnej zwierzęta nie mogą opuszczać siedziby stada. Wszystko więc odbywa się w gospodarstwie rolnika. Niejednokrotnie na jego oczach i całej jego rodziny. Czasem chcą przy tym być, bo właśnie tracą całą hodowlę, z której żyli. Wyglądają wtedy, jakbyśmy zabijali im bliskich. Ten widok to dla mnie trauma – mówi lekarz weterynarii, który uczestniczył w likwidacji pięciu ognisk ASF.
- Na podwórko zjeżdżają służby i odcinają teren. Z wozów z kogutami wysypują się policjanci i strażacy. Są też przedstawiciele lokalnych władz, no i oni - ubrani od stóp do głów w hermetyczne kombinezony – relacjonuje Radio TOK FM przebieg wygaszania ogniska ASF w oparciu o wypowiedź lekarza weterynarii, Sławomira Cichosza.
- Akcję masowego zabijania trzeba przeprowadzić jak najszybciej, żeby cierpienie trwało jak najkrócej. Ale i tak wszystko musi potrwać przynajmniej kilka godzin, bo do wybicia jest kilkaset, a czasem nawet tysiące istnień. To ciężka robota fizyczna, podczas której pot leje się po plecach kilku-kilkunastu mężczyzn. Gospodynie biegają po podwórku i krzyczą: "Nieee!". Momentami krztuszą się tym krzykiem i wpadają w niemą rozpacz. Po ich policzkach płyną wtedy łzy. Kobiety w kombinezonach też nie mogą tego znieść. Na ich twarzach widać rozmazany makijaż – czytamy w portalu tokfm.pl.
Następnie wynosi się zwierzęce trupy i za pomocą specjalnych podciągników ładuje na ciężarówki. Po wszystkim mężczyzna, który podpisał się na urzędowej decyzji i w tej akcji uczestniczył, ściąga kombinezon i jedzie do domu. - Po powrocie nawet jak sześć razy wezmę prysznic, to i tak śmierdzę przez kolejne dwa dni. Czy to smród w psychice? Pewnie też – mówi Sławomir Cichosz.
Pełna treść publikacji TOK FM znajduje się tutaj – kliknij.
Źródło: tokfm.pl