Świnie wyjechały z Myszęcina

„Dość dyktatury smrodu”, „Dajcie nam oddychać”, „Pomocy, smród nas zabija” - takie hasła wywieszone na ogrodzeniach można było zobaczyć w sierpniu na ulicach lubuskiego Myszęcina. Mieszkańcom gminy doskwierał smród i po licznych interwencjach u służb weterynaryjnych i ochrony środowiska w końcu udało się zamknąć hodowlę trzody chlewnej, która zdaniem protestujących była źródłem uciążliwych zapachów. Dla jednych to sukces, a dla innych dramat. Pani Joanna i Pan Ryszard w ciągu jednej chwili musieli pozbyć się blisko 1300 świń. W ich opinii cała sprawa jest szyta grubymi nićmi, ponieważ służby weterynaryjne nie miały poważnych argumentów, by zamykać hodowlę, która zresztą w poprzednich latach była kontrolowana i nie wnoszono większych zastrzeżeń.

 

Sprawa ma długie wąsy. Jej początki sięgają 2013 r, gdy Ryszard Glika, właściciel terenu na którym prowadzona była hodowla świń w Myszęcinie oraz Joanna Stawarz zajmująca się utrzymaniem trzody w tym gospodarstwie, zostali oskarżeni w mediach o zatrucie lokalnych wód. Za oskarżeniami stał m. in. radny gminy Szczaniec, a sąd uznał, że w tej sprawie nie miał prawa stawiać bezpodstawnych zarzutów wobec hodowcy. Afera ucichła, by powrócić na dobre w tym roku. Protesty mieszkańców, wspierane przez władze gminy, przyniosły skutek. W końcu powiatowe oraz wojewódzkie służby weterynaryjne i ochrony środowiska zamknęły gospodarstwo prowadzone przez panią Joannę i pana Ryszarda.

 

Z dnia na dzień pozbyli się ok. 1300 świń

 

- Dostaliśmy nakaz zamknięcia hodowli bez jakiejkolwiek możliwości manewru. Tego dnia wszystko zaczęło się o 7 rano. Pewna pani zaczęła rozwieszać transparenty i roznosić ulotki. O godz. 7.30 sekretarz gminy jedzie i robi zdjęcia tych wszystkich plakatów. Chwilę później zdjęcia ukazują się na stronie internetowej Urzędu Gminy. O 8.30 zjeżdżają się samochody czternastu inspektorów, którzy przyszli na kontrolę. Nagle okazało się, że wszystko co było zgodne z przepisami przez kilkanaście lat prowadzenia hodowli, nagle okazało się niezgodne. Otrzymaliśmy zakaz utrzymywania świń. Dokumentom nadano rygor natychmiastowej wykonalności ze względu na interes społeczny i konieczne zabezpieczenie gospodarki narodowej przed ciężkimi stratami. Nie napisano żadnych konkretnych argumentów, tylko wyciągnięto jakieś ogólne zapisy. Musieliśmy pozbyć się prawie 1300 świń z dnia na dzień – opowiada o dniu kontroli hodowca z Myszęcina. - W tym dniu Powiatowego Lekarza Weterynarii ze Świebodzina nie interesował dobrostan zwierząt, gdyż od rana do wieczora musiałam być obecna podczas kontroli i nie pozwolono mi pójść do zwierząt - chociażby po to, aby sprawdzić czy mają wodę i jedzenie. W jednej chlewni, w której jest ręczne karmienie, świnie nie miały jedzenia do wieczora, ale tym lekarz nie przejmował się wcale – zauważa pani Joanna.

 

To że we wsi w okresie letnim panuje odór nie ukrywają nawet gospodarze fermy w Myszęcinie. - W tym roku nikt nie zarzucał mi uciążliwości zapachowych, nie miałam też z tego tytułu żadnej kontroli, a z Urzędu Gminy Szczaniec nawet telefonu w tej sprawie nie było. Wójt z premedytacją wykorzystał okres nawożenia pól przez rolników, w tym nawozem naturalnym, do przeprowadzenia akcji protestacyjnej w Myszęcinie. Wszakże jest wójtem gminy typowo rolniczej, której głównym sektorem gospodarki jest produkcja rolnicza, nastawiona przede wszystkim na hodowlę trzody chlewnej, o czym traktuje Strategia Rozwoju Społeczno-Gospodarczego Gminy Szczaniec. W Myszęcinie od zawsze hodowało się świnie – podkreśla pani Joanna. Pan Ryszard dodaje, że nie jest jedynym gospodarzem, który wywozi obornik w pole i to nie on jest sprawcą nieprzyjemnych zapachów. - Jest w okolicy kilku producentów kur. U nas dominują wiatry zachodnie i jeżeli oni nawożą pola, bo muszą mając ok. 100 ha, to wiadomo, że zapach będzie. Kilkakrotnie u nas sprawdzano emisje gazów i za każdym razem wszystko było w porządku – wyjaśnia właściciel gospodarstwa.

 

Zakaz hodowli

 

Lista zarzutów służb weterynaryjnych i inspektorów środowiska była jednak długa. Panu Ryszardowi i pani Joannie zarzucano m. in. niewybudowanie zbiorników na gnojowicę, nieprzestrzeganie zasad bioasekuracji, stłoczenie świń na małej przestrzeni i niewłaściwe zabezpieczenie zbiorników na paszę. Zdaniem Ryszarda Gliki, wszystkie te zarzuty są tendencyjne, bowiem wcześniejsze kontrole tego nie potwierdziły. W opinii jego wspólniczki, jeśli jednak są uchybienia, to powinno się dać czas na ich usunięcie i ponowną kontrolę. Tymczasem para z Myszęcina otrzymała nakazy z rygorem natychmiastowej wykonalności. - W uzasadnieniach napisano, że nie mam wydzielonego miejsca na obornik. W czasie kontroli wyjaśniałam, że takowe są i rok temu kontrola nie wykazała uchybień w tym zakresie. Usłyszałam, że nie ma miejsca na obornik i to nie podlega żadnej dyskusji. Wytykano też, że w boksach jest za dużo świń. Wynikało to z prowadzonego remontu. Na wprowadzenie czekało 350 m kw nowej, wyremontowanej powierzchni i w każdej chwili można było dokonać transferu świń. To jednak nie miało znaczenia. Na 1300 sztuk tylko w jednym kojcu było 5 sztuk za dużo, ale była możliwość błędu przy liczeniu świń, gdyż w tym kojcu było ok. 80 świń. W chwili kontroli Ryszard nie posiadał trzody. Początkowo odstąpiono od kontroli, ale w dniach następnych otrzymał zakaz hodowli, podobnie jak ja. Zarzucano nam też złe zabezpieczenie jeśli chodzi o przechowywanie zboża. Tymczasem mamy system elektroniczny, który generuje mikro dźwięki, żeby odstraszyć gryzonie. Jest również system odstraszający ptaki. Pasze podają automaty, to układ zamknięty. Zarzucano nam też nieporządek i brak bioasekuracji. Tymczasem mamy zakupione maty dezynfekcyjne, co zresztą było kontrolowane rok wcześniej i nie było zastrzeżeń. Nieporządek w chlewni stwierdzono natomiast przed sprzątaniem tego dnia. Wszystko to było tendencyjne. Zrobiono zdjęcie świni, która padła w wyniku upału. W trakcie kolejnych dni kontroli, bioasekurację zatwierdzono pozytywnie. Jednak nie wstrzymało to decyzji odnośnie zawieszenia działalności - wyjaśnia pani Joanna.

 

Myszęcin smrod 2

 

Jak już zostało napisane, PLW Świebodzin wydał natychmiastowy nakaz wstrzymania działalności w zakresie utrzymania świń. W tym dniu pani Joanna była posiadaczką ok. 1290 świń, wśród których najmniejsze świnie ważyły 60 kg. - Powodem dla którego PLW Świebodzin wydała tak dramatyczną dla mnie decyzję, był brak w dwóch miejscach dodatkowej siatki zabezpieczającej budynki przed dostępem innych zwierząt. Moje gospodarstwo ogrodzone jest w całości siatką. Dodatkowo moje cztery chlewnie miały siatki na oknach, drzwiach i innych otworach, zabezpieczające przed dostaniem się innych zwierząt. Dodatkowych zabezpieczeń nie miało jedynie puste miejsce po wymontowaniu niesprawnego wentylatora (pod sufitem) i jedne tylne drzwi chlewni. Zostało to po prostu przeoczone. Ale PLW Świebodzin nakazał mi w trybie natychmiastowym wstrzymać produkcję i sprzedać wszystkie świnie do zakładów mięsnych. Fizycznie sprzedaż ok. 1290 świń w jednym dniu, tak jak to nakazywała PLW, było po prostu niemożliwe! Poza tym żadne zakłady mięsne bez wcześniejszego uzgodnieni nie przyjęłyby jednorazowo 1290 świń. Argumenty te nie przemawiały do PLW. Usłyszałam, że albo świnie sprzedam natychmiast w tym dniu do zakładów mięsnych, albo zostaną oddane do utylizacji – mówi Joanna Stawarz.

 

Podtekst wyborczy?

 

- Moje odwołanie będzie rozpatrzone dopiero w listopadzie ze względu na bardzo skomplikowany charakter sprawy – tak przynajmniej uważa Wojewódzki Inspektorat Weterynarii w Zielonej Górze. Na pewno będę ubiegała się o odszkodowanie. Straty wyceniam wstępnie na 100 tys. zł plus tucz do którego nie doszło. Na tę chwilę nie wiem czy wznowię produkcję tucznika. Kosztowało nas to dużo nerwów. To był jeden wielki stres. Miałam natarczywe telefony, że muszę usunąć świnie. Nie mając większych podstaw, okazuje się, że można zlikwidować komuś dorobek życia. Jakie są te ciężkie straty dla gospodarki? Czy ja miałam w chlewni ASF? - pyta nasza rozmówczyni.

 

Jak wskazuje pani Joanna, fakt że do zamknięcia jej hodowli doszło tuż przed wyborami samorządowymi prawdopodobnie nie jest przypadkiem. Na smrodzie bowiem można zbić spory kapitał polityczny i zjednać sobie ludzi w walce o wspólny cel. Cel został osiągnięty przez protestujących, a satysfakcji nie ukrywał wójt gminy Szczaniec, Krzysztof Neryng, który 6 września na antenie Radia Zachód chwalił się, że Myszęcin pozbył się uciążliwego problemu. - Po 10 latach wdychania smrodu mieszkańcy Myszęcina stanowczo zaprotestowali. Zintensyfikowane działania mieszkańców i osobiste zaangażowanie wicewojewody Roberta Palucha w odpowiedzi na prośbę wójta Szczańca, który przedstawił problemy mieszkańców spowodowały, że odpowiednie służby w końcu wydały konkretne nakazy. Świnie wyjechały z Myszęcina. Mieszkańcy i władze Szczańca mają nadzieję, że na zawsze. W Myszęcinie da się w końcu normalnie żyć – czytamy w komunikacie zamieszczonym na stronie Urzędu Gminy Szczaniec. Dodajmy jedynie, że kilka tygodni później wspomniany Paluch został odwołany ze stanowiska przez premiera Mateusza Morawieckiego. Jako wicewojewoda odpowiadał w urzędzie za sprawy społeczne, w tym służbę zdrowia, sprawy obywatelskie i dotyczące cudzoziemców. Sprawował także nadzór nad sześcioma służbami zespolonymi, m. in. zajmującymi się ochroną środowiska, weterynarią czy inspekcją handlową.

 

Myszęcin smrod 4

 

Eskalacja oczekiwań ze strony zdesperowanych mieszkańców

 

O komentarz w tej sprawie wystąpiliśmy do wójta Szczańca, Krzysztofa Nerynga. - Na początku swojej kadencji nie miałem żadnego negatywnego nastawienia na hodowców. Byłem całkowicie neutralny. O temacie słyszałem zanim zostałem wójtem. Była to sprawa powszechnie znana. Nie zajmowałem się nią szczególnie, tylko tyle o ile musiałem z racji sprawowanego urzędu. Wiedząc, że jest coś na rzeczy, zwróciłem się do instytucji, które są oddelegowane do nadzorowania tego typu działalności. Z tych instytucji otrzymałem informację, że wszystko jest w najlepszym porządku – mówi wójt. - Na początku 2016 r. wpłynęła do mnie petycja od mieszkańców Myszęcina, abym coś w tej sprawie zrobił. Było tam ponad 100 podpisów. Po tej petycji odbyło się zebranie sołeckie w Myszęcinie, w którym wzięło udział ok. 90 mieszkańców. W efekcie powstał zespół roboczy, którego zadaniem była praca nad zbliżeniem stanowisk. W skład zespołu, oprócz hodowców i mieszkańców weszli Powiatowy Lekarz Weterynarii, Wojewódzki Inspektor Ochrony Środowiska i Powiatowy Inspektor Sanitarny. Ten zespół próbował doprowadzić do sytuacji, w której hodowca będzie prowadził hodowlę zgodnie z zasadami dobrej praktyki rolniczej. Tego oczekiwali mieszkańcy. Nigdy nie było mowy o likwidacji tej hodowli. Mieszkańcy chcieli, aby hodowca prowadził to gospodarstwo tak jak powinien prowadzić. Żeby było tam czysto, ład, porządek, sprawna wentylacja mechaniczna oraz ściołowanie. Aby gnojowica nie była wywożona na okrągło dzień w dnień – rano i wieczorem. Wnioskowali też aby hodowca wstrzymał się z wywożeniem gnojowicy w weekendy. Abstrahuję od tego, że właściciel powinien posiadać zbiorniki, które pozwoliłyby mu przetrzymywać w okresie, w którym nie można wywozić gnojowicy. Próbowałem doprowadzić do tego, aby hodowca zrobił porządek z wentylacją mechaniczną, która będzie ten smród wyrzucała w powietrze. Oczekiwałem też wstrzymania się od wywożenia gnojowicy w weekendy i wybudowania dodatkowych zbiorników. Takie były zresztą dobrowolne deklaracje hodowcy. W międzyczasie hodowca za pomocą biopreparatów pozbył się much, ale nic nie zrobił w pozostałych sprawach. Na początku tego roku mieliśmy spotkanie i zaproponowałem zakończenie pracy zespołu roboczego, którego członkowie co prawda traktowali poważnie udział w nim, ale jego prace nie przynosiły pożądanych efektów. Widać było, że hodowcy z premedytacją grali na czas, jeśli chodzi o realizację wcześniejszych deklaracji. W końcu nadeszło lato tego roku, które obfitowało w nadzwyczajne upały. Na początku sierpnia odwiedził mnie radny z Myszęcina i oznajmił, że ludzie się duszą i muszą wieczorami wyjeżdżać ze wsi. Wszystkie nasze wcześniejsze zabiegi nie przyniosły kompletnie żadnego efektu. Wentylatory niby kupił, ale nie zamontował, zbiorniki na gnojowicę chciał kupić, ale nie kupił, bo przepisy się mają zmienić, itd. Dotarły do mnie również informacje, że to nie jest trzoda właścicieli gospodarstwa, tylko ktoś te świnie przywozi tam na tucz. Wracając do sierpniowej sytuacji: wszystkie instytucje umywały ręce w tej sprawie, a mieszkańcy wskazywali wójta jako osobę, która powinna temu zaradzić. Wójt nie ma absolutnie żadnych narzędzi do jakiejkolwiek ingerencji w hodowlę zwierząt. Poniekąd w akcie desperacji, zwróciłem się do wojewody. W połowie sierpnia spotkałem się z wicewojewodą Robertem Paluchem, a później z Wojewódzkim Lekarzem Weterynarii. Później doszło w tym gospodarstwie do kontroli przez instytucje do tego powołane. Gdy byłem na urlopie otrzymałem informacje, że wiszą transparenty w Myszęcinie. Wysłałem sekretarza urzędu, aby wysłał mi zdjęcia. Później otrzymałem informację o kontroli w tym gospodarstwie. W piątek 24 sierpnia dotarło do mnie pismo Powiatowego Lekarza Weterynarii informujące, że należy wszcząć postępowanie w sprawie wydania decyzji o odebraniu zwierząt właścicielowi w związku z naruszeniem ustawy o ochronie zwierząt. W ocenie służb weterynaryjnych, w gospodarstwie miały miejsce przypadki znęcania się nad zwierzętami. Wszcząłem postępowanie i skontaktowałem się z członkiem zarządu firmy, która była właścicielem zwierząt, bo mieliśmy tutaj do czynienia z tuczem kontraktowym. Nie ukrywałem, że oczekuję, iż właściciel stada sam zabierze te świnie z Myszęcina, bowiem w innym przypadku to gmina miała się zaopiekować nimi. Właściciel zadeklarował usunięcie stada w ciągu tygodnia i tak uczynił. W dalszym trybie postępowanie było bezprzedmiotowe i je umorzyłem. To, że wydarzenia te zbiegły się z wyborami, były przypadkiem, bo cały rok był wyborczy. Dla mnie to nie był temat wyborczy, gdyż swój początek miał dużo wcześniej. Z protestem mieszkańców miałem tyle wspólnego, że się z nim solidaryzowałem, bo nie podobało mi się to co dzieje się w tym gospodarstwie. W pewnym momencie nawet zdecydowałem się nie podpisywać zgód na kolejne manifestacje mieszkańców. Nie przeczę, że w dwóch brałem udział, bo każdy z nas ma prawo do godnego życia. Jeżeli ktoś łamie zasady społeczne, to zasługuje na potępienie. Jedyne czego żałuję, to jest to, iż dałem tym hodowcom dwa lata. Wierzę w ludzi i wierzyłem w tych hodowców. Liczyłem, że coś zrobią i będą inwestować w firmę jak każdy przedsiębiorca. Tymczasem świnie były przywożone nie wiadomo skąd, przyjeżdżała pasza, później utuczone świnie wyjeżdżały, a efekty uboczne hodowli i smród zostawały. Przypuszczam, że firma, która była właścicielem stada ma takich „Myszęcinów” wiele i teraz zapewne śmierdzi w innym miejscu. Moim zdaniem hodowla może być prowadzona w każdym miejscu gminy, ale muszą być przestrzegane zasady dobrej praktyki rolniczej. Czy mieszkańcy są usatysfakcjonowani? Trudno mi powiedzieć. Nie rozmawiałem jeszcze z nimi oficjalnie na ten temat, ale obawiam się, że takie rozmowy jeszcze mnie czekają. Mówię „obawiam się”, gdyż może dojść do eskalacji oczekiwań ze strony zdesperowanych mieszkańców. Myślę, że na dzień dzisiejszy oczekiwanie mieszkańców jest takie, aby świnie już nie wróciły do tego gospodarstwa. Oczywiście wszyscy mamy świadomość, że jeżeli właściciele gospodarstwa spełnią zalecenia organów kontrolnych, to będą mogli ponownie wprowadzić tam świnie – kończy Krzysztof Neryng.

 

O odniesienie się do problematyki przedstawionej przez hodowców z Myszęcina poprosiliśmy Powiatowego Lekarza Weterynarii w Świebodzinie. - Wszystkie działania zostały podjęte na podstawie obowiązujących przepisów, które przewidują również wydanie nakazu wstrzymania działalności do czasu usunięcia uchybień. Postępowanie PLW zostało przeprowadzone prawidłowo i zakończyło się prawidłowo wydanymi decyzjami. Ze wszystkich wydanych decyzji tylko dwie, jedna dla p. Stawarz i jedna dla p. Gilki, dotyczą nakazu wstrzymania działalności do czasu usunięcia uchybień, gdyż takie rozstrzygnięcie przewidują obowiązujące przepisy – komentuje lek. wet. Ewa Bekisz z PLW w Świebodzinie.

 

Zdjęcia: szczaniec.pl

Paweł Hetnał
Autor: Paweł Hetnał
Paweł Hetnał – absolwent Akademii Techniczno-Humanistycznej w Bielsku-Białej. Wieloletni dziennikarz portali i gazet lokalnych z terenu Podbeskidzia.

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Najnowsze artykuły autora:

Loading comments...
Wiadomość z kategorii:

Obserwuj nas w Google News 

i czytaj materiały szybciej niż inni

Google Icons 16 512

Dołącz teraz