Zacznę od plusów, bo wszędzie trzeba szukać pozytywów. Co pewne, Niemcy nie ustalają ceny tuczników na podstawie słupka rtęci, bo to słupek rtęci ustawia się według nich (zobaczycie, jutro z minus 8 zrobi się minus 5). Jeszcze jakiś pozytyw?
Oni też mają swój ASF, który na szczęście do Polski przyjść nie chce.
Teraz minusy. Po dzisiejszych notowaniach świń rzeźnych nie wiadomo, czy to na pewno Utowie i Hansowie zasiadają w ławach VEZG. Już od dłuższego czasu prowadzona przez nich polityka cenowa nie ma nic wspólnego z tak cenioną niemiecką stabilnością, wyważeniem i pragmatyzmem (chociaż w kontekście historii, pragmatyzm i Niemcy nie kojarzą się dobrze).
Tak duża dynamika zmian w krótkiej jednostce czasu, nie podparta twardymi, rynkowymi faktami nosi znamiona nieposkromionej fantazji, a o to naszych zachodnich sąsiadów trudno nawet podejrzewać (może za wyjątkiem Angeli i "przyjmiemy wszystkich").
Więc albo jesteśmy świadkami mentalnej i gwałtownej przemiany całego pokolenia niemieckiego albo w ramach poprawności politycznej, stery nie koszernego rynku wieprzowiny przekazano Basirze i Alemu.
A tak naprawdę i już na poważnie, to największe pretensje możemy mieć sami do siebie, bo przez 25 lat my - jako naród, rękami wybranych przez nas władz, nie zrobiliśmy nic, by wzmocnić krajowy sektor trzody chlewnej. Gdyby polscy hodowcy mieli w chlewach nie 10, a 20 i więcej milionów tuczników, jak jeszcze do niedawna (dodam: swoich, nie duńskich), to skrót VEZG byłby znany w kręgach polskich hodowców jak mongolska kuchnia (czyli wcale), a środa byłaby po prostu zwykłym dniem po wtorku.